poniedziałek, 31 marca 2008

Muzeum Narodowe w Sarajewie

Pełna nazwa instytucji brzmi Muzeum Narodowe Bośni i Hercegowiny (po bośniacku: Zemaljski Muzej Bosne i Hercegovine. Wybraliśmy się tam częściowo przypadkiem, a częściowo jednak z ciekawości, jak może wyglądać tego rodzaju placówka w Bośni i Hercegowinie. Tak naprawdę czynnikiem, który przesądził o odwiedzeniu tego miejsca była informacja w katalogu karty Euro 26, że dzięki niej wstęp mamy darmowy, więc dlaczego nie skorzystać, w Bośni oferta zniżek jest i tak bardzo uboga. No to wchodzimy, pokazujemy karty, a kobieta z muzeum patrzy jakbyśmy jej pokazywali butelki do zwrotu. Mówi, że bilety kosztują 5 KM, później schodzi do 1 KM. W pewnym momencie był już w nas pierwiastek rezygnacji, ale postanowiliśmy obejrzeć Zemaljski Muzej i zapłacić, pomyślałem wtedy, że tylko wrócę do Polski to napisze do Euro 26 i zapytam kto tutaj kogo robi w balona. Z drugiej strony z Sebastianem mieliśmy poczucie złapania Pana Boga za nogi, tak wspaniałomyślnie obniżyła nam cenę, tymczasem dzisiaj wszedłem na stronę muzeum i co widzę? Bilet studencki - 1 KM. Promocja!

Od razu powiem, że chwilowa wściekłość minęła, bo była to bardzo trafna inwestycja. Dlatego wszystkim przebywającym w Sarajewie polecam zarezerwowanie sobie kilku godzin i zwiedzenie Muzeum Narodowego.

Dlaczego? Myślę, że każdy znajdzie w nim dział, który go zainteresuje. Na początku jest wystawa archeologiczna, dla mnie najnudniejsza część ekspozycji. Jedyne co zwróciło moją uwagę w tej części to ciekawy pomysł na wypełnienie kamiennych szczątków za pomocą plastikowych modeli starożytnych kolumn i innych wykopalisk. Nie jest to jakieś nowatorstwo, bo można się z podobną metodą spotkać, ale z pewnością uatrakcyjnia formę przekazu poprzez zobrazowanie, że znaleziony fragment jest częścią całości. Opuściliśmy dział archeologiczny, robiąc sobie przerwę na dziedzińcu, na którym mieści się ogród botaniczny, fontanna z rybami i ławkami dookoła, a także część ekspozycji. Przed muzeum i na dziedzińcu są stećaki nazywane przez nas stećkami. Wspomniany ogród botaniczny na dziedzińcu nosi słusznie nazwę herbarium - de facto na nim rośnie kilka gatunków drzew, m.in. owocowych. Jak ktoś ma szczęście to i na słodki poczęstunek się załapie. My widzieliśmy tylko jak sprzed nosa pracownica muzeum "sprząta" nam dorodną, żółtą gruszkę.

No ale siedzieć nie można za długo, skoro jeszcze trzy części do obejrzenia. Trochę zmieniając kierunek zwiedzania, najpierw idziemy do działu etnologicznego, chyba najbardziej ciekawego. Tutaj stykają się różne kultury. Można zobaczyć przykładowe domostwa, wygląd izb mieszkalnych, instrumenty muzyczne, tkaniny, stroje, przedmioty codziennego użytku etc.

Dalej jest część "prirodne nauke", czyli nauki przyrodnicze. Mnie zadowala pobieżne obejrzenie tego działu, ale jak ktoś jest fanatykiem poszczególnych elementów natury czekają na niego makiety z wypchanymi zwierzętami, całe gabloty idące w tysiące eksponatów z minerałami z całego świata, w tym Poljski, z roślinami, z owadami, z motylami noszącymi na swych skrzydłach całe palety kolorów. Muzeum ogląda się przeważnie samemu, brak nadzoru, zakaz fotografowania, cisza... Tę ostatnią mąci jedynie budzący się z drzemki co jakiś czas wulkan.

Ostatnią częścią muzeum jest biblioteka, która nie obejrzeliśmy, bo właśnie ją zamykali. Dlatego nie powiem, czy biblioteka służy jako czytelnia i czy mieści się tam jakaś ekspozycja. Jedyne co wiem to to, że jej głównym eksponatem jest unikalna żydowska hagada z około 1350 roku. Przepadło!

Dodatkowo w czasie naszego pobytu w sarajewskim muzeum, w części przyrodniczej, znajdowała się okresowa wystawa eksponatów, głównie zdjęć i malowanych pocztówek związanych z projektami czeskiego architekta, Karela Parika, którego największym dziełem jest właśnie gmach Muzeum Narodowego Bośni i Hercegowiny.

Jeszcze raz zapraszam na stronę muzeum i do odwiedzenia go osobiście, czas tam leci niestety szybko, ale warto. My spędziliśmy tam prawie cały dzień.

niedziela, 30 marca 2008

Ilidża - źródło Bosny

Bosna to najdłuższa rzeka płynąca w całości w Bośni i Hercegowinie. Nietypowość źródła polega na jego bardzo widowiskowej formie. W obrębie dosyć dużego parku, otoczonego gęstymi lasami przemyka się rzeka tworząc niewielkie stawy i małe strumienie. Tuż przy niewielkiej grocie z której wypływa Bosna ludzie podchodzą z butelkami i napełniają je wodą, robią sobie zdjęcia. Park wokół rzeki to teren czysto rekreacyjny, różnicując jednak ludzi na grupy wiekowe. Dzieci mogą przejechać się niewielkimi samochodami, na kucach, działa też kąpielisko. Dorośli natomiast mogą posiedzieć w barze, napić się, zjeść potrawy z grilla, starszym pozostają ławki w cichszej części parku, ale one pozostają puste, bo większość ludzi siedzi obok samego źródła, popijając z plastikowych butelek wodę. Park sam w sobie jest dosyć obszerny, tworzy sieć zakątków, do których prowadzi cała masa alejek, mostów i kładek.

Tutaj wypływa Bosna, poniżej jeden z mostów prowadzących do źródła
Poza tym na kilku straganach można kupić płyty z tutejszą muzyką, filmy. Wszystko jak na polskie warunki tanie, ponieważ na Bałkanach zjawisko piractwa nie jest jeszcze tak rozpowszechnione, pojęcie "podróbka" nie funkcjonuje, w związku z czym można kupić buty z logo znanych marek za 10 Euro, płyty CD za 2,5 Euro, MP3 niewiele drożej, filmy prosto z Hollywood za 3 Euro, nie mówię nic o perfumach, które natręci próbują wcisnąć prawie każdemu na Starym Mieście w Mostarze. Piszę teraz o miejscach typowo turystycznych, jak ktoś poszuka to znajdzie tańsze oferty. Taka refleksja mnie właśnie naszła, że biorąc pod uwagę koszty utrzymania, zwłaszcza żywności w BiHu, trzeba jakoś równoważyć przepaść finansową i stwarzać sobie namiastkę luksusu na miarę swoich możliwości.

Żeby dojść do parku należy pokonać kilkuset metrową drogę porośniętą z obu stron drzewami, tworzącymi cień. Co jakiś czas przemykają się nią dowożące turystów do parku i z powrotem na parking dorożki. Na poboczach drogi zaczątki rozwoju infrastruktury turystycznej. W międzyczasie, w jednej z przecinających ulic widać bose cygańskie dzieci, niosące wodę ze studni znajdującej się po drugiej stronie drogi, później zaczepia nas mężczyzna w średnim wieku "prosząc" o wsparcie. Znowu wraca ten sam temat.

Pora wracać do tramwaju, zjeść burka, wejść na górę... warto było pojechać do Ilidży, choćby dla chwilowego odczucia różnicy pomiędzy spokojną, powolną naturą i tętniącym życiem miastem.

sobota, 29 marca 2008

Sarajewskie tramwaje

Oryginalny temat? Lubię jeździć tramwajami więc napiszę kilka słów jak wygląda transport tym środkiem lokomocji w Sarajewie.

Wagony na pierwszy rzut oka masywne, ciężkie i powolne. Takie są po bliższym poznaniu.
Żeby porządnie przyjrzeć się tramwajom wybraliśmy się z Sebastianem na wycieczkę do Ilidży (o tym w następnym poście). W sumie to było na odwrót, celem nadrzędnym była wycieczka, tramwaj posłużył jako narzędzie, niemniej pogodziliśmy przyjemne z przyjemnym i pożytecznym.
Wsiedliśmy do niego w okolicy Mostu Łacińskiego, po czym zatoczyliśmy pętlę wokół Starego Miasta i dalej pojechaliśmy do celu. Trochę trzęsło, telepało, tłok też był, ale tym sposobem poznaje się naprawdę spore połacie miasta. Co z tego że zza okna tramwaju? Niektórzy robią to z okna hotelu.
Ciekawym zjawiskiem w sarajewskich tramwajach są kontrole biletów. Kanarzy występują tam w mundurkach - granatowe spodnie, niebieskie koszule. Wchodzą bez ładu i składu, czasami jedna ekipa mija się z drugą w drzwiach tego samego wagonu, a czasem przy okazji z gapowiczami, którzy czują jednak potrzebę wyjścia. Bilety sprawdzają wybranym, np. turystom, głównie w okolicach Starego Miasta. Miejscowi zawsze mogą powiedzieć, że kontrola już była.
Kasowniki nie są blokowane, jedyną widoczną maszyną do sprawdzania biletów są oczy kontrolerów.

Pętla w Ilidży - jak ktoś się uważnie przyjrzy jest to ten sam tramwaj który dzień wcześniej widzieliśmy na ulicach Sarajewa, numer 286.Skład, którym wracaliśmy. Jakby z nowszego rzutu. Nikt nie mówił jaki następny przystanek...

Zadziwiająco dużo opcji na kasowniku-automacie do napojów. 1. to kawa, 2. herbata, 3. sok pomarańczowy, etc., przyciski od 6 do 0 to mocniejsze trunki, za okazaniem dowodu osobistego rzecz jasna, + i - służą do wybrania odpowiedniej temperatury napojów, ten środkowy duży guzik to anulowanie transakcji.
A poważnie mówiąc nie mam pojęcia do czego te przyciski, skoro bilet wrzuca się do komory na górze i stamtąd też wyskakuje z powrotem. Cóż więcej można chcieć od kasownika?

Dla osób żądnych wiedzy, np. interesujących się ilością linii i godzinami kursowania autobusów, tramwajów i trolejbusów w Sarajewie - info tutaj, strefy biletowe na komunikację miejską, strona dla fanów komunikacji miejskiej.

piątek, 28 marca 2008

Grób Izetbegovicia

Na jednym z cmentarzy niedaleko Starego Miasta znajduje się grób Aliji Izetbegovicia. Do tej pory nie cichną narosłe wokół jego osoby kontrowersje, czego dowodem może być wysadzenie w powietrze przed dwoma laty tegoż grobu. Kim był Izetbegović? Politykiem, najpierw prezydentem wchodzącej w skład Jugosławii Republiki Bośni i Hercegowiny, później muzułmańskim członkiem kolektywnej prezydencji Bośni i Hercegowiny. W międzyczasie, w 1992 roku, zwołał referendum w sprawie niepodległości BiH, w którym większość mieszkańców opowiedziało się za niezależnością państwa, przy niemalże całkowitym bojkocie Serbów, później już wszystko zmierzało w złym kierunku...

W 1995 Izetbegović wraz z reprezentującym Serbów Slobodanem Miloseviciem i Chorwatów Franjo Tudjmanem w 1995 podpisali w Dayton porozumienie kończące wojnę w Bośni i Hercegowinie. Owo porozumienie namieszało sporo w systemie politycznym, ale jednocześnie zaakceptowało stan zaistniały na chwilę przed wojną, mianowicie fakt, że dzisiejsza Bośnia dzieli się na Federację Bośni i Hercegowiny i Republikę Serbską. Różnica jest taka, że te dwie republiki funkcjonują w obrębie jednego państwa, co rodzi wiele paradoksów i utrudnia funkcjonowanie kraju.

Alija Izetbegowić w Dayton reprezentował Bośnię jako jej prezydent, ale jako stronę konfliktu walczył o interesy boszniaków, czyli bośniackich muzułmanów. Często zarzucano mu na tle religijnym radykalizm, czego namacalnym dowodem jest jego autorstwa Islamska deklaracja z 1970 roku. Przez część mieszkańców, nietrudno zgadnąć którą, uważany jest za ojca współczesnego narodu bośniackiego, na jego pogrzebie w 2003 roku zebrało się 150 tysięcy ludzi, co dla 4,5 milionowego kraju stanowi ogromną liczbę.

Grób Aliji Izetbegovicia znajduje się w centralnym punkcie cmentarza, niczym serce. Spośród pozostałych nagrobków wyróżnia się swoją wielkością, centralnym położeniem, kształtem i faktem, że non stop przebywają wokół niego turyści, pełniona jest również warta. Atrakcyjnego wymiaru nadają symbole otaczające zarówno grób, czyli sadzawka z wodą w kształcie półksiężyca, jak i promieniujący na cały cmentarz strumień wypływający z sadzawki. Z pewnością symbolika związana z miejscem wiecznego spoczynku byłego prezydenta Bośni i Hercegowiny jest bardziej rozbudowana, ale z powodów kulturowych pozostaje w dużym stopniu nieczytelna.

Turyści nie opuszczają tego miejsca
Niestety iluminacja wodna była wyłączona, a sadzawka pusta, strumień wysechł.
Warta przy grobie Izetbegovicia

czwartek, 27 marca 2008

Ratusz

Pierwszego dnia, tego samego w którym przyjechałem do Sarajewa, wybraliśmy się z Sebastianem na spacer. Niebywałe, prawda? Nie o tym będę pisał, ale chciałem jakoś zacząć. Często, tj. kilka razy podczas gdy schodziliśmy z gór w doliny, jak jakieś Janosiki, dla uatrakcyjnienia drogi zmienialiśmy trasę. I za każdym razem uzmysławialiśmy sobie ile drogi nadrobiliśmy idąc przez miasto za pierwszym razem. Smutne to było. Za każdym razem pukałem się w głowę. Co tam pukałem, tłukłem! Plan miasta - użyteczny przedmiot! Po czterech dniach obecności w Sarajewie, moje poczucie przestrzeni wyostrzyło się i w miarę wiedziałem co i jak, a przynajmniej w którym kierunku się udać, aby wejść w znajomy teren. Rozgadałem się.

W tytule napisałem, że będzie Ratusz, więc musi być. Po bośniacku Gradska vijećnica to bardzo ciekawy, monumentalny, XIX-wieczny budynek w stylu mauretańskim. Nosi on w sobie taki wyróżnik, nie dlatego, że ma jeszcze świeże wojenne rany, tylko dlatego, że jego kolorystyka bardziej pasuje do bajki, dajmy na to Gumisiów, niż do realnego świata. Bardzo mi się ta budowla podobała i tym bardziej zadziwiał fakt, że tak ważne miejsce z punktu widzenia historii, a dzisiaj turystyki, stoi w rozsypce. To jest proszę państwa katastrofa, czyli antonim, a może bardziej skutek sformułowania "ne ma problema".
Ratusz, a później mieszcząca się pod tym adresem biblioteka, jak wiele miejsc (wszystkie?) w Sarajewie nosi piętno wojen. To właśnie w tym budynku w 1992 roku na skutek działań wojennych spłonęło wyposażenie, które stanowiły bezcenne dokumenty i książki o wielkiej wartości naukowej i historycznej. Czasem brak sensu w działaniach człowieka jest porażający. Nie wnikając w narodowość, wyznanie etc.

Inne zdjęcia Ratusza, płonący Ratusz

środa, 26 marca 2008

Panorama miasta

Jest się czym zachwycać w Sarajewie. Samo położenie miasta daje ku temu powód. Góry i doliny. Nie potrzeba wspinać się na czterdzieste piętro Pałacu Kultury, aby ujrzeć panoramę miasta, wystarczy zamieszkać na wzgórzach, zwanych mahalami.

Sarajewo przypomina swoim usytuowaniem niektóre miasta Ameryki Łacińskiej jednak z pewnymi różnicami. Podobieństwa: centrum miasta położone jest w dolinie, to tutaj załatwia się sprawy, uczy, pracuje, bawi. Wzgórza pozostają do mieszkania, tutaj się śpi, odpoczywa. Różnica jest między innymi taka, że sarajewskie wzgórza, w odróżnieniu od południowoamerykańskich, nie dzielą ludzi na klasy społeczne. Tutaj stoją wille bogaczy, niewielkie ubogie domy, pozostałe po wojnie ruiny i nasz akademik. Na mahalach przeważa zabudowa jednorodzinna, bloki stoją w innych częściach miasta.
W Sarajewie zauważalny jest także bałkański pęd, aby zbudować dom na wzgórzu jak najwyżej (na zdjęciu powyżej). Wiadomo, lepszy widok z okna. Jednak czy to jest praktyczne rozwiązanie kiedy do tego domu nie prowadzi jeszcze żadna droga? Odpowiedź jest tradycyjna: Ne ma problema.

Nie można także zapomnieć, że podczas ostatniej wojny w Bośni i Hercegowinie położenie Sarajewa stało się przekleństwem dla jego mieszkańców. Głównie z gór sypał się na nich grad kul snajperskich.

W oddali nowocześniejsza część Sarajewa
Cmentarz w środku, stały element krajobrazu. Baseny jak w Beverly Hills. Za mną część starego cmentarza z jednym nagrobkiem i tablica, żeby śmieci nie wyrzucać.
Prawda, że rozległe to miasto?

wtorek, 25 marca 2008

Lekcja historii

Pamięta ktoś co wydarzyło się 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie? Założę się, że większość czytelników szybko skojarzy fakty i coś z tego wyjdzie. Oporne umysły lub żądne przypomnienia zapraszam tutaj.

Na miejscu tego wydarzenia mieści się dzisiaj wmurowana w budynek tablica w dwóch językach opisująca co, kto, kogo, gdzie i jak. Ciekawe czy idąc za polskim przykładem i światowymi tendencjami co roku robią w tym miejscu inscenizację. Nie sądzę, ale może właśnie dałem pomysł...
Budynek o którym powyżej wspomniałem to Muzeum Miasta Sarajewa. Nie byłem w środku, w związku z czym nie powiem czy warto kupić bilet i przekraczać progi.

Napisałem, że na miejscu wydarzenia mieści się tablica. Otóż nie, konkretnie w miejscu samochodu wiozącego słynną parę, czyli na bulwarze jeżdżą dzisiaj tramwaje i samochody. Sam byłem zdziwiony jak mała to jest powierzchnia, na której rozegrało się tak ważne wydarzenie w dziejach świata. Miljacka dumnie przepływająca pod Mostem Łacińskim stawia pieczęć nad historią tego miejsca, chociaż podręczniki jako opis przyrody skutecznie ją pomijają. Może to jest ironia losu, ale dużo jej tutaj. Ot, choćby ile razy od tamtego czasu Sarajewo stawało się stolicą innego państwa, ile lat w ogóle nią nie było...

poniedziałek, 24 marca 2008

Studencki hotel Bjelave

Nie czując zmęczenia doszliśmy do hotelu. Przybytek w rodzimym języku nazywał się STUDENTSKO NASELJE BJELAVE i mieścił się na ulicy Bardakčije 1 w czymś co można by nazwać kampusem. Przed wejściem na teren ośrodka, na stróżówce wisiały listy kto otrzymał miejsce w akademiku.

W recepcji siedziała kobieta, co jest o tyle interesujące, że później rzadko można było tam ujrzeć kogokolwiek. Jak wyjeżdżaliśmy, chcąc zapłacić i odebrać paszporty, trochę się naczekaliśmy i naszukaliśmy kogoś decyzyjnego.

Na wstępie dostaliśmy klucz do pokoju na trzecim piętrze, ale widząc nasze plecaki recepcjonistka zmieniła zdanie i otrzymaliśmy klucz do pokoju na pierwszym piętrze.

Od razu napiszę, że warunki były wystarczające, aby spać i umyć się. Dwuosobowy pokoik z łazienką: czyli dwa łóżka, stolik i szafa. Zastanawiałem się, gdzie studenci mieszkający tam przez kilka ładnych miesięcy w roku uczą się, gotują, robią pranie, a potem je suszą.

Ciepła woda przez dwie godziny rano i wieczorem, prysznice bez zasłon, w związku z czym mieliśmy podwójne mycie, gdyż lokatorzy z góry nas zalewali.

Poza tym przywileje lepszych hoteli: ręczniki, śmierdzące szampony, sprzątaczka wyrzucająca śmieci i odkurzająca podczas naszej nieobecności. Właśnie mam żal do niej, bo zamknęła szafę w której się suszyły ubrania, pewnie przez przypadek.

Po drugiej stronie kampusu całodobowa pekara, czyli połączenie piekarni z cukiernią. Bez zastanowienia mówię, że była to najlepsza tego typu placówka spotkana na naszej drodze w Bośni. Żadna inna jej nie dorównywała. Oprócz tego stołowaliśmy się w buregdžinicy w pobliżu Starego Miasta. Wcześniej słyszałem, że najlepsze burki, sirnice i zeljanice są w Sarajewie i mogę to jedynie skromnie potwierdzić. Dobre to jedzenie, nie wnikam czy zdrowe. Taka lokalna wersja restauracji McDonald's przed którym Bośnia się jakoś uchowała. I oby jak najdłużej.

niedziela, 23 marca 2008

Sarajewo

Wysiadka w Sarajewie. Pierwsze wrażenia jak najbardziej pozytywne. Odczuwałem niewyjaśniony lęk przed przybyciem do tego miasta. Spodziewałem się piekła. Z perspektywy czasu twierdzę, że jest to drugie miasto po Warszawie, w którym mieszkanie sprawiałoby mi przyjemność.

Szansa na nocleg w Sarajewie jest duża. Po pierwsze: ledwie wyszliśmy z autobusu podeszła do nas kobieta proponując nocleg za standardową bałkańską cenę 10 euro. Ale! Po drugie: Sebastian miał w kieszeni jokera, czyli wydruk maila z rezerwacją noclegu dla dwóch osób w domu studenckim za 8,5 euro od osoby. Jakiś stopień niepewności co do tej rezerwacji pozostawał. Gorsze było jednak co innego. Jak tam dojść?

Koło dworca mieścił się postój taksówek, kto lepiej zna miasto niż przedstawiciel tego zawodu? No i szofer wyznaczył dobry kierunek, w którym należało się udać, później to już było brnięcie. Poszliśmy wzdłuż torów kolejowych, do tunelu, chyba mało uczęszczana trasa, ale jak sobie zdaliśmy sprawę po kilkudniowej obecności w Sarajewie, faktycznie była to najbliższa droga. Przeszliśmy tunel, który porównałbym do warszawskiego Trasy W-Z. Piesi powinni raczej go unikać. Wąski chodnik i straszny hałas. Za tunelem znaleźliśmy się na kładce wznoszącej się nad cmentarzem, po lewej stronie w oddali symbolizujące ruch olimpijski pięć kół, dalej stadion.

Doszliśmy do części miasta, w której pojawiły się domy mieszkalne. Sebastian zaczął pytać jak dojść do hostelu, konkretnej ulicy - kompletna dezinformacja, każdy mówi co innego. Jedna z kobiet zapytana o drogę pyta czy ma odpowiedzieć po bośniacku czy angielsku, Sebastian odważnie wybiera tę pierwszą opcję. Jego winy tutaj nie ma żadnej, ale znajdowaliśmy się wtedy w kluczowym miejscu. Powinniśmy skręcić i iść ostro pod górę, kobieta nam wskazała drogę w kierunku centrum. Finał jest taki, że wydłużamy sobie trasę do granic możliwości, przechodzimy z wielkimi plecakami na grzbietach całe centrum, pobocze Starego Miasta, wreszcie zaczynamy iść w górę, tak nieszczęśliwie, że później część drogi musimy zejść w dół, nie cofając się przy tym wcale, i z powrotem wchodzić pod górę.

Idąc przez centrum młody człowiek proponuje nam nocleg, mówię, że na razie nie potrzebujemy, w odpowiedzi słyszę życzliwe "fuck you".

Przed ponownym wejściem na górę Sebastian postanowił poszukać domu studenckiego samemu. Zostałem z plecakami skutecznie utrudniającymi nam wspinaczkę po sarajewskich wzgórzach przed jakąś willą.

Po pół godzinie Sebastian wraca z dwiema wiadomościami: złą i dobrą. Rezerwacja jest ważna, ale akademik jest w sporej odległości. Cóż, w takim momencie nabiera się sił i wręcz biegnie do celu. Co z tego, że droga prowadzi najpierw w dół, później w górę, że plecak ciąży, że pić się chce, że od rana nic nie jedliśmy, że nogi bolą, że pot się leje, będzie czas na odpoczynek...

sobota, 22 marca 2008

Mostar-Sarajewo

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie. Szybko spakowaliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na dworzec autobusowy. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia wokół stanicy panował gwar, sporo ludzi nawet działały megafony, żebrały cygańskie dzieci.

Dzień wcześniej sprawdzaliśmy rozkład jazdy. Na placówkach związanych z obsługą pasażerów takie rzeczy są, poza tym można się zapytać pań w okienkach czasem miłych, częściej wściekłych. Od ich humoru zależy mniej więcej tyle czy dostaniesz zniżkę studencką, czy nie. Chociaż są od tej tezy odstępstwa np. prywatne linie nie mają żadnych zniżek, wszak cztery litery studenta zajmują takie samo miejsce jak cztery litery każdego innego pasażera. Wychodziło na to, że prywatny nie jest Autoprevoz-Bus. Czy tak jest faktycznie to nie wiem. Właśnie wszedłem na stronę tego przewoźnika i znajdują się tam rozkłady jazdy. Ciekawostka!
Korzystając trochę z komunikacji międzymiastowej w BiHu doszedłem do wniosku, że nie ma żadnych ustalonych reguł w tym transporcie. Wolna amerykanka.

Podróż minęła szybko i nie była męcząca. Z drogi Mostar-Sarajewo pamiętam kilka rzeczy.
M.in. jeden z postojów na którym wysiadł człowiek i już do autobusu nie wsiadł, tak przynajmniej twierdziła współpasażerka siedząca na fotelu obok tego mężczyzny. Przekonywała, że zostawił rzeczy, spojrzałem bo to niedaleko było, to po prostu po sobie nie posprzątał. Kierowca chwilę poczekał i pojechał dalej.

Drugi obraz, raczej dźwięk - to brzmienie bałkańskiej muzyki, a może konkretnych wykonawców i utworów których akurat nie jestem fanem. Sebastian wręcz przeciwnie, coś tam sobie podśpiewywał.

Trzeci obraz - już w Sarajewie ostre hamowanie, ludzie prawie uderzali głowami w oparcia siedzeń z przodu, z półek pospadały rzeczy, przed nami jechał samochód z "L" na dachu.

Czwarty obraz - najpiękniejszy. Droga Mostar-Sarajewo jest malowniczo położona, przecina ona gęsto zalesione pasma górskie i biegnie przeważnie wzdłuż Naretwy.Widok zapierający dech w piersiach. Kiedy tak to obserwowałem, doszedłem do wniosku, że jakby ktoś mi zadał pytanie z czym mi się kojarzą Bałkany odparłbym, że właśnie z tą trasą. To jest według mnie klasyczny bałkański krajobraz. Zdjęć nie będzie, to trzeba samemu przeżyć.

piątek, 21 marca 2008

W oczekiwaniu na powrót do Mostaru

Przed powrotem do Mostaru zostało nam jeszcze trochę czasu, aby obejrzeć współczesny Blagaj.
Jest to miasteczko usytuowane wzdłuż drogi, niedaleko zjazdu do Domu Derwiszów i źródła Buny mieszczą się tam kawiarnie, sklepy, piekarnia rozsiewająca zapachy po okolicy i Izba Pamięci ludzi pochodzących stamtąd, którzy stracili życie podczas konfliktów w Bośni w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Mieści się ona w zwykłym parterowym lokalu użytkowym, niestety była zamknięta. W środku gabloty kto w którym roku zginął, czasem zdjęcia z nazwiskiem, często same nazwiska. Oprócz tego sztandary i manekiny ubrane w polowe mundury. Patriotyzm w wymiarze militarnym.

Mając trochę czasu do przyjazdu autobusu poszliśmy z Sebastianem w stronę mostu. No właśnie ma on swoją nazwę, ale nie przypomnę jej sobie (nazwisko na literę k.). W każdym bądź razie to zabytkowa przeprawa o której większość przewodników nawet nie wspomina, podobnie jak i o ruinach meczetu znajdującego się w okolicach tegoż mostu. Że są to zabytki dowiedzieliśmy się dzięki uprzejmości Unii Europejskiej, która wspiera BiH w jakże interesujący sposób, mianowicie instaluje m.in. plastikowe, ohydne tablice na zabytkowych obiektach. Kwestii pomocy planuję poświęcić cały post w przyszłości, więc się nie będę rozpisywał, ale jeszcze wspomnę, że posiedzieliśmy sobie z Sebastianem na ławce też ufundowanej przez UE i jak zwykle czas szybko zleciał, bo zawsze coś znajdzie się do konwersacji, czy do obśmiania, choćby te nieszczęsne, niewygodne ławki.
W Blagaju można obejrzeć także ruiny XV-wiecznego zamku Stjepan Grad, który
góruje nad miastem. Zadowolił nas pobieżny widok z dołu.

Po 19 przyjechał żółty autobus, widać było, że ludzie w domach mają rozkłady jazdy, bo wylegli na ulicę tuż przed odjazdem. Nie lepiej byłoby to zawiesić na przystanku? My wcześniej cierpliwie musieliśmy wesprzeć swoimi ciałami witrynę sklepową, przy której odbyłem rozmowę z Warszawą - to musiała być punkt 19, także "yellow bus" był chwilę później.

Wracając do Mostaru z ciekawością obejrzałem tamtejsze lotnisko. Małe, ale na tamte warunki widać wystarczające, w niedzielny wieczór ruch zerowy.

Tak minął pierwszy, całkowicie udany dzień w Bośni, w zasadzie w Hercegowinie.

czwartek, 20 marca 2008

Źródło Buny

Jak już pisałem w Blagaju bardziej zachwyciła mnie przyroda, niż pozostałości ludzkiej działalności. Kompilacja gór i wody w tym miejscu robi wrażenie. Pewnie właśnie dlatego przed kilkoma wiekami osiedlili się tutaj Derwisze, tworząc swój dom pod skałą.

Rzeka Buna, licząca 7 km i będąca dopływem Naretwy wypływa z jaskini. Z informacji dostarczonej mi przez Sebastiana dowiedziałem się, że wydajność źródła Buny to 43 tysiące litrów na sekundę, czyli jedna z większych w Europie. Dla ludzi którzy odwiedzili Blagaj może to być zaskakująca wiadomość. Większość turystów z pewnością zauważy, że te pierwsze metry rzeki, tuż po wypłynięciu z jaskini, tworzą bardzo widowiskowy obraz.

Dla osób chętnych przyjrzeniu się z bliska początkom Buny istnieje możliwość wpłynięcia do wnętrza jaskini pontonem. Esteci, ceniący walory przyrodnicze, czyli szum rzeki i piękny krajobraz mają możliwość spożycia posiłku w restauracji na lewym brzegu. Żeby się tam dostać trzeba przejść przez jeden z mostów, może raczej kładek. Pora była już poobiednia, może stąd te pustki. Niedaleko stolików mieściło się nieduży staw hodowlany bazujący na wodach rzeki. CO w nim pływało to nie powiem, ale raczej były to ryby ozdobne, niż mogące stanowić w przyszłości posiłek.

Dzisiejszy post brzmi prawie jak z przewodnika. Nie było to moim zamiarem. Tak wyszło.

Buna wychodzi na światło dzienneRestauracja wydarta rzece
Pocztówka z podróży: tytuł zdjęcia brzmi "stojąc prawie w wodzie" ;)

środa, 19 marca 2008

W Domu Derwiszów

Na początek fotografia, która jest ciągiem dalszym poprzedniego wpisu, a jednocześnie wstępem do dzisiejszego.
Po próbie okiełznania natury postanowiliśmy zmierzyć się z tym co stworzył człowiek. Dom Derwiszów. To nie będzie raczej jakaś urzekająca historia. Wolę zamieścić kilka fotografii niż opisywać wrażenia z drewnianego domu, z cały szacunkiem dla powagi tego miejsca.

Na początek buty trzeba zdjąć, w samych skarpetkach, trzeszczące deski są wyłożone dywanami, więc nie ma się co martwić o drzazgi. Miałem wrażenie niestabilności tych desek, ale może to tylko moja katastroficzne domniemania, w końcu pomieszczenie na dole zaadaptowane zostało na kawiarnię i sklep z pamiątkami.

Także jak prawdziwy turysta wszedłem do każdego pomieszczenia, nawet do WC, zrobiłem kilka zdjęć, Sebastian chyba z kilkanaście, zajrzałem do każdej szafy, wyszedłem na balkon, usiadłem na kanapie, wygodny mebel. Przyznam szczerze, że analogicznie jak w powyższym opisie tak i na miejscu nie wykazywałem większego zainteresowania tym obiektem, szczególnie, że nie dane mi było zapoznać się bliżej z historią tego miejsca. Godne pogardy zachowanie. Bardziej mnie jednak zafascynował bieg wody, o czym w następnym poście. Póki co kilka zdjęć z Domu Derwiszów.

wtorek, 18 marca 2008

Jak okiełznać naturę aparatem?

Obawa o powrót na noc do Mostaru nie trwała długo. W Blagaju był punkt informacji turystycznej. Pracujący tam młody człowiek na 100% nie był niczego pewny, ale życzliwie odpowiedział, że jakoś koło 19 "yellow bus" powinien być.

Aby się dostać do miejsca, które chcieliśmy zobaczyć trzeba było przemierzyć jeszcze nieznaczny kawałek drogi piechotą. Takie połączenie ulicy, chodnika i boiska, czyli ulicy bez wyznaczonego chodnika na której dzieciaki grały sobie w piłkę.

W pewnym momencie dochodzimy do bramy. Obok niej na stołku siedzi sobie kobieta i sprzedaje bileciki. Byłem trochę skonfundowany, bo nie bardzo jeszcze wiedziałem za co mam płacić. Ale jak to zwykle dwie markice tu, dwie tam - wpadłem w panikę, że w tym tempie to mi pieniędzy nie starczy. No, ale kupiliśmy bilety, chociaż nie wiem co z nim zrobiłem, bo większość biletów z podróży posiadam. Po krótkim namyśle postanowiłem, że następnego dnia przyniosę swój stołek i ja będę pobierał opłaty. Gdzieś tam w okolicy bileterki narysowany był Dom Derwiszów, wtedy nie wiedziałem, że tak to się nazywa, ale przynajmniej dowiedziałem się za co płacę. Później stwierdziłem jednoznacznie: cały ten dom to żadna atrakcja przy tym co w Blagaju prezentuje sobą natura.

Po przekroczeniu bramy widok był zadziwiający. Odsyłam do zdjęć, bo niektórzy nie lubią opisów przyrody. W moim umyśle zaświtała i trwała w nim ułamki sekundy jakaś fobia - jaka nie wiem. Z pewnością nie była to hippopotomonstrosesquippedaliofobia, czyli lęk przed długimi wyrazami, ale coś w rodzaju lęku przed skałą wiszącą nad głową. Od razu pomyślałem: a jakby tak teraz to wszystko runęło? Dom Derwiszów stoi pod tymi skałami dobre kilka wieków i teraz miałoby nastąpić tąpnięcie? Dlaczego nie? Głos rozsądku podpowiedział: ale co tam, najwyżej walnie i tak nie ma gdzie uciekać. Pocieszające, że bileterkę też trafi!

Jako fotograf-amator uruchomiłem szare komórki kombinując, jak utrwalić grozę sytuacji, mianowicie owej skały wiszącej nad głową. Miałem z tym problem. Ale próbowałem! Oto efekty:


Podejście pierwsze "z narażeniem życia"Podejście drugie "bez narażania życia"Podejście trzecie "z Domem Derwiszów"Podejście czwarte "z oddali"

cdn.

poniedziałek, 17 marca 2008

Blagaj - sposób na mostarską nudę

Siedzieliśmy w amfiteatrze u podnóża Starego Mostu obserwując płynącą Neretwę o kolorze "nie do opisania". Zegarek wskazywał jakąś wczesną godzinę popołudniową, a nam poniekąd doskwierała nuda. Gdzie iść i co robić? To pytanie sobie zadawałem w duchu. Odpowiadałem, również w duchu, że najgłupsza rzecz z możliwych to bezczynne siedzenie i obserwowanie jak kolejny skoczek zaraz wyląduje w rzece. Tym bardziej, że nie czułem wtedy zupełnie zmęczenia, chęci były tylko brakowało pomysłu.

Właśnie w tym momencie Sebastian przewertował przewodnik i wyczytał, że niedaleko Mostaru jest miejscowość o nazwie Blagaj, w której znajduje się źródło rzeki Buna, później już na miejscu, dowiedziałem się także o Domu Derwiszów. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy.

Nie pamiętam po co dokładnie, ale wróciliśmy na chwilę do naszego mieszkania. Polaków, którzy nocowali z nami w jednym pokoju już nie było. Pamiętam, że mieli bardziej niesprecyzowane plany - może Kotor, może Medjugorje, może coś tam jeszcze. Tylko mapy nie mieli. Właścicielka mieszkania zmieniała po nich pościel. Sebastian wypytał ją jak to jest z dojazdem do Blagaja. Udzieliła informacji na tyle ile mogła, tzn. skąd odjeżdża autobus i jaki, ile kosztują bilety, no i mniej więcej określiła godzinę odjazdu.

Poszliśmy na przystanek, rozkładu oczywiście nie było - przyznam, że wtedy mnie to jeszcze dziwiło, poczekaliśmy jakiś czas, wystarczający, aby odechciało nam się podróży do Blagaja, jednak perspektywa spędzenia dalszej części popołudnia w Mostarze była dla nas nie do wytrzymania. W końcu około 16 w dali pojawił się autobus. Żółty Man. Dlaczego żółty? To proste - zakupiony w ramach pomocy dla BiHu przez Japończyków. Swoją drogą nie postarali się - przydałaby się klimatyzacja. Grunt, że przyjechał i dowiózł nas do celu. Jak wysiadaliśmy pojawiła się obawa o powrót...

niedziela, 16 marca 2008

Co zapamiętam z Mostaru?

Znak zapytania w tytule nie bez powodu. Sam sobie zadaję to pytanie. Nie poznałem całego Mostaru, zwłaszcza tej nowoczesnej części miasta. Pamiętam natomiast, że w Mostarze wystarczy pięć minut drogi, aby wyrwać się z turystycznego zgiełku, by odnaleźć spokój tego miejsca. Ten swojego rodzaju klimat pustki, ubocza, lekkiego oddalenia.

Z Sebastianem ów klimat odnaleźliśmy, przynajmniej w moim odczuciu, na muzułmańskim cmentarzu idąc jego główną aleją pośród grobów ludzi żyjących kiedyś w Mostarze. Z jednej strony cmentarza widoczne wzgórza, widok w Bośni nie budzący zdziwienia, z drugiej cicha ulica, za nią domy, za domami Naretwa, za Naretwą domy, za domami wzgórza. Obraz doliny dzielony przez pierwszoplanowe nagrobki. Cisza i spokój w czystej postaci. Inny świat.

Wychodząc z cmentarza zaczepiła nas starsza kobieta. Nie zrozumiałem ani słowa co powiedziała. Jej wyraz twarzy wzbudzał współczucie. Prawdopodobnie chciała, aby zrobić zdjęcie grobu jej męża, coś w rodzaju przedłużenia pamięci, podtrzymania dumy zmarłego. Gdzieś o tym wcześniej czytałem. Sebastian niejako to wywnioskował ze słów kobiety i ustosunkował się do prośby.

Po drugiej stronie ulicy na balkonie siedziała inna starsza kobieta i serdecznie uśmiechała się do nas, chyba rzadko turyści zapuszczają się w te okolice.

Właśnie takie obrazy zostają w pamięci, pozostałe człowiek stara się ująć na fotografiach. Choćby zrobił to najlepiej, emocje związane z obecnością w konkretnym miejscu i czasie dane są nielicznym.

sobota, 15 marca 2008

Ślady wojny

W poprzednim poście pisałem, że bezpośrednie skutki wojny z pierwszej połowy lat 90. niejako nie mają wpływu na obecny obraz Mostaru jako miasta zaniedbanego. Nadal się pod tym podpisuję.

Właśnie dziury po kulach na ostrzelanych budynkach, popalone, zburzone domy, czasem same fasady kamienic, bez stropów, tworzą najnowszą historię tego miasta. Oglądając takie obrazki uzmysławiamy sobie bezsens wojen. Strasznie to banalne co piszę, ale tak jest. Gdyby zastanowić się co zmieniły te wszystkie walki i zniszczenia na stopie czysto ludzkiej to można dojść do wniosku, że nic. Wiele ofiar, tysiące dramatów, a życie toczy się tak samo jak się toczyło, chociaż na pewno jakiś żal pozostał.

Ślady pozostawione przez wojnę stopniowo znikają, domy są odbudowywane, inne zarastają. Widać nie ma kto interesować się ich losem. Obiekty najbardziej nastawione na turystykę powstają z ruin znacznie szybciej, czego najlepszym przykładem są okolice Starego Mostu i najstarsza część miasta.

Powyżej ostrzelany budynek Teatru Narodowego w Mostarze (Narodno Pozorište)

piątek, 14 marca 2008

Wrażenia z Mostaru

Jak już pisałem Mostar odwiedziliśmy w niedzielę i być może to nieco zaburza obraz tego miasta.
Jakie sprawia wrażenie? Przede wszystkim miasta wyludnionego, tłumy zbierają się w okolicach mostu, Starówki i na głównym deptaku, poza tym pustki.

Mieszkańcy o ile ich można spotkać to przeważnie starsi ludzie, gdzieś siedzący, żyjący swoim tempem, wyłączeni. W mniejszych głuchych uliczkach siedzą mężczyźni w niewielkich restauracjach, również miejscowi. Nie orientuję się jak wielki procent mieszkańców Mostaru stanowią Romowie, ale są widoczną grupą. Być może to ludność napływowa, ale ci widoczni, prezentują sobą przede wszystkim biedę. Żebrzące dzieci w okolicach stanicy, sprzedająca zużyte przedmioty kobieta, pół leżący mężczyzna obok.

Poczucie wymarłego miasta pogłębiają pozamykane sklepy i punkty usługowe z zamalowanymi szybami, zaplombowanymi drzwiami, czy po prostu zabite dechami. Kiosk w okolicach domu, w którym mieszkaliśmy (jemu to można poświęcić cały post) wygląda jak spalony albo co najmniej rozebrany na części pierwsze, pozostał sam stelaż, w środku śmietnik. Krzywy płot oddzielający teren budowy vis a vis dworca ustawiony w jakiś dziwny sposób zagradzający chodnik i zabierający miejsce przystankowi autobusowemu. Na ogrodzeniu plakaty - kto zagra i zaśpiewa, kiedy, gdzie, już chyba wystąpił...

Niedziela sprawiła, że nawet w okolicach dworców autobusowego i kolejowego mały ruch. Pociągi w Mostarze udało mi się tylko usłyszeć, mieszkaliśmy niedaleko torów i stacji. Miasto sprawiało wrażenie zaniedbanego, nie chodzi mi o bezpośrednie skutki wojny, ale bardziej o efekty pośrednie wywołane w mentalności przez organizacje i kraje zachodnie wspierające odbudowę Bośni i Hercegowiny.

W Mostarze jest brudno, panuje nieład architektoniczny, jeśli stawia się budynki na "nowoczesną" modłę to wokół nich wytwarza się obszar wielkiej przestrzeni, czego najlepszym przykładem są właśnie okolice dworców.

Klimat "miasta wymarłego" dla mnie jako turysty to bardzo sprzyjające warunki do obejrzenia miasta, nie lubię tłumów, stąd może ta ucieczka z okolic mostu, aby zobaczyć trochę więcej niż przeciętny człowiek odwiedzający Mostar. Wrażenia z tego miasta są jak najbardziej pozytywne, tyle że zwiedzałem je po prostu powoli.

czwartek, 13 marca 2008

Mostowe widowisko

Jak obserwowałem skoczków do Neretwy ze Starego Mostu gdzieś podświadomie w uszach pobrzmiewała mi piosenka "Największy teatr Świata" śpiewana przez Edytę Geppert przy akompaniamencie zespołu Kroke, niektóre dźwięki po prostu się pamięta.

Całe widowisko oglądałem z dołu, siedząc na kamiennym stopniu, w czymś przypominającym amfiteatr, może to i stąd te skojarzenia. Za scenę robił most, a właściwie niedostępna dla zwykłych śmiertelników jego część za balustradą.

"A przedstawienie zaraz się zacznie/Codziennie się zaczyna" - najpierw trzeba zebrać trochę pieniędzy dla skoczków, posiadających na moście nawet własny klub. Za darmo umarło, zawsze to jakiś sposób na uzawodowienie tego fachu. Żeby były marki czy euro potrzebni są widzowie, których musi się zebrać spory tłumek, aby skok doszedł do skutku. Odbywają się one mniej więcej co godzinę, przynajmniej w niedzielę, nie mam pojęcia jak to wygląda w tygodniu.

"Publiczność zna ich wszystkie sztuczki/A jednak cudów łaknie" - skoki odbywają się przeważnie w tym samym miejscu, na tę samą stronę Neretwy. Wypróbowanych metod się nie zmienia.

W momencie, gdy zbierze się spora grupa turystów oblepiając balustradę, boczny "balkon" i obserwatorów spod mostu z klubu wychodzi skoczek, niczym artysta. Przekracza barierkę i przystaje na moment w miejscu z którego odda skok.
"A obok mnie w milczącym tłumie/w cieniu tej wielkiej sceny" ludzie zamierają na chwilę w przerażeniu. W tym czasie mężczyzna skacze. Zanurzając się cały, począwszy od nóg w wodzie.
Później sekunda oczekiwania. Westchnienie. Wypłynął! W momencie w którym skoczek wychodzi z wody rozlegają się oklaski zgromadzonej publiki.

"Patrzę i oczom nie wierzę
Nie wierzę, ale patrzę
Pode mną smutna ziemia
Nade mną nieba kurtyna
Więc czekam aż Reżyser Niebieski
Ogłosi wielki finał"

środa, 12 marca 2008

Stary Most w Mostarze

Wraz z niedzielnym świtem zdecydowaliśmy, że pozostaniemy w Mostarze na jeszcze jedną noc i następnego dnia rano udamy się do Sarajewa. Ale wcześniej trochę o Mostarze.

Jak się wymawia nazwę tego miast to przed oczami staje Stary Most, sama nazwa go zawiera. Może trąci to trochę banałem, ale jest to cel podróży turystów do tego miasta, jednocześnie jedna z niewielu atrakcji, no chyba że ktoś ma inne upodobania turystyczne. Trochę generalizuję, ale nie bez powodu. Do Mostaru turyści przyjeżdżają na jednodniową wycieczkę, nie włączając w to nawet noclegu. Oglądają Stary Most i Starówkę, a następnie powracają modlić się do niedalekiego Medjugorje, czy opalać się na adriatyckie plaże.

Mostar jednak ma swój urok i historię wybiegającą daleko w przeszłość. Smutnym jest, że to końcówka XX-wieku sprawiła, że miasto legło w gruzach, nie oszczędzając zabytkowych budowli.
Stary Most, odbudowany, może i trochę stracił na autentyczności, ale też wiele zyskał w historii najnowszej. Przez most przechodziliśmy kilkakrotnie i podziwialiśmy go z różnych stron (co będzie widoczne na zdjęciach). Wracając do historii byliśmy na nim 14 lat po zburzeniu i 3 lata po ponownym oddaniu do użytku. Z bliższych człowiekowi wrażeń zapamiętałem, że posadzka mostu była strasznie śliska i ten kolor Neretwy...

Nie można być w Mostarze i nie mieć takiego zdjęcia